Przejdź do zawartości

Strona:PL Karel Čapek-Boża męka.pdf/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Oparł ręce na kolanach i myślał o swych sprawach. Wykonać wreszcie ten ostatni krok! Jąć się ratunku! tak! ale jeszcze tyle godzin!
Z roztargnieniem spoglądał na brudną posadzkę korytarza. Obserwował pomięte papiery, obrzydliwe plwociny i ślady nieprzeliczonych nóg.
A tam jest coś, jakby podobnego do twarzy: oczy z błota, a usta ze śliny, obrzydliwa próba uśmiechu.
Zniechęcony podniósł oczy.
Tam, na ławce leży żołnierz, śpi z głową, odwróconą do tyłu i stęka, jak umierający.
Jakaś pani śpi, z głową dziewczynki na kolanach. Pani ma złą i wynędzniałą twarz. Śpi. Ale dziewczynka rozgląda się blademi oczami i coś do niej szepta. Ma długą, sterczącą brodę i szerokie usta w ramach mizernych policzków. Dziecinna staruszka o smutnych, szerokich, niespokojnych oczach.
A oto tam jak chrapie grubas, opuchły z rozespania, bezwładnie spadający z ławki, przestraszony i głupi, miękka bryła, która się zwali na pierwszą lepszą podporę.
Pod zielonym kapelusikiem mrugają czarne, bystre oczy młodego mężczyzny.
— Chodź tutaj! — świszcze przez szpary popróchniałych zębów do bladookiego dziewczątka. — Chodź tu — szepta i śmieje się.