Przejdź do zawartości

Strona:PL Juliusz Zeyer - Jego i jej świat.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

by drobnemi brylanty osypane. Zamarznięte ścieżyny wiły się tajemniczo po ogrodzie, niknąć gdzieś w cieniu drzew olbrzymich. Do frontu domu, na staw wychodzącego, przybudowano galeryę, oświetloną tysiącem najfantastyczniejszych latarni; wokoło całego domu porozwieszane były łańcuchy bujających się lampionów. Na galeryi, osłoniętej draperyami, grała orkiestra doskonała. Skoro ona milkła, odzywały się tony drugiej, w końcu ogrodu umieszczonej; tony, przypominające śpiew ptaków.
W fali tych świateł przesuwały się różnobarwne kostyumy masek, inne ukrywały się w alejach cienistych, gdzie je wabiła tajemniczość nocy. Na stawie uwijali się amatorowie ślizgawki, tworząc dziwną mieszaninę ubiorów i barw. Wogóle był to widok nadzwyczaj oryginalny i rzadko kiedy spotykany, jeden z tych, jakie się przedstawiają w widziadłach sennych po przeczytaniu bajek perskich.
Goście, przyjmujący udział w przedstawieniu, nie zjawili się w ogrodzie, przygotowywali się bowiem do gry. Początek widowiska miał oznajmić głos dzwonu, umieszczonego specyalnie pod galeryą. Lambert, stojąc o słup oparty, wpatrywał się w ten pstry rój masek, myśli jego były jednak dalekie od tego, co oczy widziały. Pani de Dorval od chwili, w której dostrzegł ją wówczas w nocy na brzegu Wełtawy, stała się dla niego niewidzialną.
— „Moja pani jest chora“ — stale to słyszał od służącej pani de Dorval, ilekroć chciał ją odwiedzić. Wczoraj zaś oznajmiono mu, że wyjechała