Przejdź do zawartości

Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z wyjątkiem jednego, zaniepokojone widocznie i bezustannie podnosząc trąby w górę, by węszyć w powietrzu. Ten jeden zaś, pozostający w oddaleniu, stał widocznie na straży w odległości pięćdziesięciu yardów od miejsca, w którem myśmy się zatrzymali. Grunt w tym punkcie ogołocony był ze wszystkiego, łatwo więc słoń mógł nas zobaczyć lub zwęszyć, postanowiliśmy zatem sprzątnąć go naprzód. Na moją komendę wystrzeliliśmy wszyscy trzej od razu i słoń zwalił się na ziemię. Ale stado rzuciło się znowu do ucieczki, mniej pomyślnie tym razem, gdyż w odległości stu yardów przecięło im drogę łożysko wyschłego strumienia o stromych brzegach. Słonie wtargnęły w koryto, ale kiedyśmy dopadli brzegu, ujrzeliśmy je cisnące się w największem zamieszaniu, usiłując wdrapać się na strome wybrzeże przeciwne. Pchały się jeden przez drugiego w szalonej samolubnej trwodze, rycząc i trąbiąc przeraźliwie. Dla nas była to najlepsza chwila, więc dając strzał za strzałem, zabiliśmy pięć słoni, reszta ocalała zmieniając kierunek ucieczki i puszczając się w dół łożyska. Zbyt byliśmy zmęczeni, żeby je ścigać, a także zawiele już krwi rozleliśmy w tym dniu, ośm bowiem słoni leżało martwych.
Wypocząwszy chwilę ruszyliśmy z powrotem, kontenci z siebie postanawiając przysłać tu nazajutrz naszych murzynów po kość słoniową.