Przejdź do zawartości

Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pokoju — odpowiedziałem, mówiąc bardzo wolno, żeby mię mógł zrozumieć — a ten człowiek jest naszym sługą.
— Kłamiesz — rzekł — żaden obcy człowiek przyjść tu nie może, bo w drodze przez góry umrzećby musiał. Ale mniejsza o to, umrzesz i tak, bo nikomu obcemu nie wolno żyć w ziemi Kukuanasów. Takie jest królewskie prawo. Gotujcie się więc na śmierć o cudzoziemcy!
Słowa te przeraziły mnie na chwilę, tembardziej, że widziałem jak ręce tych ludzi składały się do boku, gdzie każdy z nich miał zawieszony ciężki i duży nóż.
— Co gada ten odrapaniec? — zapytał Good.
— Powiada, że nas ze skóry obedrze — odpowiedziałem.
— O Boże! — jęknął Good, i jak było jego zwyczajem, kiedy się znajdował w kłopocie, podniósł rękę do ust i ciągnąc na dół górny rzęd swoich fałszywych zębów, puścił je potem z hałasem. Ruch ten okazał się zbawczym na razie, gdyż cała gromada poważnych Kukuanasów z wrzaskiem przerażenia odskoczyła od nas o kilka kroków.
— A to co znowu? — zapytałem.
— To jego zęby — szepnął sir Henryk — wyjmij je Good, wyjmij!
Good posłuchał i schował zęby w rękaw flanelowej koszuli.