Przejdź do zawartości

Strona:PL Giovanni Boccaccio - Dekameron.djvu/446

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Widzisz więc, że się oddałem jej cały,
Jej tylko żądam na świecie szerokim
I ją jedynie posiąść chcę, zuchwały!
Tak jest... odniosłeś zwycięstwo nade mną,
O drogi panie, bądźże mi łaskawy!
Nagródź mnie za to!
Nie wiem, czy budzę w niej żądzę wzajemną,
Czy wreszcie mojej stanie się zapłatą
Miłości prawej,
Lub czy... o Boże!... jakaż myśl straszliwa!
Nie zechce dręczyć dla płochej zabawy
Duszy, co do niej tęsknie się wyrywa!
Błagam cię tedy, o najmilszy panie,
Odmaluj przed nią trwogę mą i troski
I rzuć w jej łono
Część tych płomieni, co w wieczystej ranie
Mojego serca tak samotnie płoną
Z twej woli boskiej.
Wiesz, ile cierpię! — Lećże z mą żałobą
I z mą nadzieją posłem do jej wioski,
O jakże chętnie pobiegłbym za tobą!

Gdy Dioneo umilkł, królowa wezwała jeszcze i innych do śpiewania, największe pochwały jednak Dioneowi oddała. Tymczasem minęła już większa część nocy. Królowa, czując, że chłód nocny coraz jest przenikliwszy, wszystkim na spoczynek udać się kazała.


Kończy się szósty dzień Dekamerona i zaczyna się siódmy, w ciągu którego, zgodnie z rozkazem króla Dioneo, opowiada się o tem, jak to różne białogłowy mężów swoich oszukiwały.

Już ze wschodniego nieba zniknęły wszystkie gwiazdy z wyjątkiem jednej, Luciferem zwanej, która z za białych obłoków świtu jeszcze wyglądała, gdy marszałek wstał z łoża i z całym orszakiem wyruszył do Panieńskiej Doliny,