Przejdź do zawartości

Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ogierze z niewolnikiem, który prowadził trzeciego konia, okrążał płaszczyznę.
Jedyny namiot pozostawał jeszcze. Spendius tam wstąpił.
— Wstawaj panie — zawołał — jedziemy.
— Gdzie jedziemy? — zapytał Matho.
— Do Kartaginy — krzyknął Spendius.
Matho dosiadł konia, którego niewolnik trzymał przed progiem,




III.
Salammbo.

Księżyc wynurzał się z łona fal a ponad miastem pogrążonem w ciemnościach jaśniały białością wydatniejsze tylko punkty: tu rozwieszona szmata płótna, ówdzie znów róg muru lub złoty naszyjnik na piersiach bóstwa. Na dachach świątyń widać było, niby olbrzymie diamenty, promieniejące banie szklane. W ciemnościach posępnie słały się znowu masy czarne: tu zwaliska jakieś, tam nagromadzone kupy ziemi, ówdzie ponure ogrody, a poniżej Malki rybackie siatki rozwieszone były, jakby olbrzymie nietoperze z rozpostartemi skrzydły. Koła hydrauliczne, które dostarczały wody ostatnim piętrom pałaców, umilkły i nie było już słychać ich skrzypienia; na placach cicho spoczywały wielbłądy, leżąc na brzuchach podobnie jak strusie. Odźwierni zasypiali na ulicach obok progu domów, wydłużone cienie kolosów rozpościerały się po pustych placach. Czasami wdali poprzez dachy bronzowe wydobywał się dym gorejącej jeszcze ofiary