Przejdź do zawartości

Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przystępując do zbójców. Kto z was do tego miejsca mię przywabił, postacie piekielne? Giń więc, Amalio! Umieraj, ojcze! po trzeci raz umieraj przezemnie! Ci zbawcy twoi to złodzieje i rozbójnicy! — a twój Karol ich hersztem! Stary Moor umiera. Amalia stoi niema jako posąg. Cała banda w straszliwem milczeniu. Karol opierając się o dąb. Dusze tych, których wśród upojenia miłości zgładziłem, których zamordowałem w czasie ich snu świętego, których... Hahaha! Czy słyszycie łomot prochowni walącej się na głowy złożonych chorobą? Widzicie płomienie obejmujące kolebki niemowląt? Oto pochodnie weselne, oto weselna kapela. O! on nie zapomina, On wszystko umie powiązać... dlatego nie dla mnie rozkosze miłości — dla mnie miłość łożem katowni!
Amalia. Prawda! Władco niebieski, prawda! Cóżem uczyniła, ja jagnię niewinne! kochałam ot tego!
Karol. To więcej, niżeli człowiek wycierpieć może. Przysłuchiwałem się przecież, jak z tysiąca luf śmierć do mnie huczała, i na krok nie ustąpiłem — czyż dziś dopiero mam uczyć się, jak drży kobieta? drżeć przed kobietą? Nie, kobieta stałości mojej nie zachwieje. Krwi, krwi! to napad kobiecy — krwi napić się muszę — a przejdzie. Chce uciekać.
Amalia. Zbójco! szatanie! — Ja nie opuszczę cię, aniele! Pada mu w objęcia.