Przejdź do zawartości

Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Franciszek. Nieprawdaż, szalony sen? — W tem wystąpił pierwszy z obliczem jako noc gwiaździsta, miał w ręku żelazny sygnet i trzymał go między wschodem i zachodem i mówił: Wieczna, święta, sprawiedliwa, nieomylna! Jedna jest tylko prawda, jedna tylko cnota! Biada, biada, biada wątpiącemu robakowi! — Wystąpił drugi; ten miał w ręku lśniące zwierciadło, a trzymał je między wschodem i zachodem i mówił: Oto źwierciadło prawdy: nie wytrzyma go ani fałsz, ani twarz udana. — Strach ogarnął mnie i lud cały, bośmy widzieli twarze węże, tygrysie i lamparcie, co wyzierały ze straszliwego źwierciadła. Wystąpił trzeci; ten miał w ręku miedzianą wagę i trzymał je między wschodem i zachodem i mówił: Przystąpcie tu, synowie Adama, ja ważę myśli na szali mojego gniewu a czyny ciężarami mojej wściekłości.
Daniel. Boże, ulituj się nademną!
Franciszek. Jako śnieg pobieleli wszyscy; przestrachem oczekiwania uderzyły piersi — aż oto zdało mi się, jakbym hukiem piorunów usłyszał wymówione imię moje — szpik moich kości zlodowaciał a zęby dzwoniły głośno. W jednej chwili waga zabrzęczała, gromem ozwała się opoka i przeciągały godziny jedna po drugiej obok wagi z lewej strony i jedna po drugiej rzucała do niej grzechy śmiertelne.
Daniel. Przebacz ci, Boże!