Przejdź do zawartości

Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Karol. Czyż was to opowiadanie ze snu nie wyrwało? Wiekuisty sen byłby się obudził. Patrzcie tu, patrzcież tu! Prawo świata w kości gry zmienione; węzeł natury przerwany na dwoje; stara zwada z kajdan się wyrwała: syn zabił ojca swego.
Rozbójnicy. Co kapitan mówi?
Karol. Nie, nie zabił! Za łagodne słowo! Syn ojca tysiąc razy kołem łamał, kłuł żelazem, na katownię ciągnął, krajał w kawałki — nie! za ludzkie jeszcze słowa: grzechby się zarumienił, serceby kanibala drżało, od eonów jeszcze szatana takiego nie było. Syn własnego ojca... Patrzcież, patrzcie: w niemocy upadł. — Do przepaści tego; lochu syn własnego ojca... patrzcie o patrzcie! Zimno, nagość... głód — pragnienie. O patrzcie tu, patrzcie! — to mój ojciec... wyznam nareszcie.
Rozbójnicy przyskakują i otaczają starca. Twój ojciec? twój ojciec?
Szwajcer zbliża się z uszanowaniem i klęka przy nim. Ojcze mego kapitana, nogi twe całuję — rozkazuj sztyletowi mojemu!
Karol. Zemsta, zemsta, zemsta za ciebie, poniewirany, znieważony starcze! Drze suknię swoją od góry do dołu. Ot tak rozdzieram od dziś na wieczne czasy węzeł braterski. W obliczu nieba przeklinam każdą kroplę krwi braterskiej we mnie! Słuchajcie mię, księżycu i gwiazdy; słuchaj mię, obłoku północy, coś na czyn haniebny pozierał;