Przejdź do zawartości

Strona:PL Feval - Garbus.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

choa, nie lubię mięszaniny. Racz przyjąć pudełko.
Cydalisa nie robiła ceremonii, wzięła tabakierkę i pogłaskała pieszczotliwie wygolony podbródek szlachcica. Poczem wykręciła się zręcznie na pięcie i wybiegła z namiotu.
— Gdzie my idziemy? — jęczał p. Barbanchoa, trzęsąc się z oburzenia. — Coby powiedział nieboszczyk król, gdyby widział podobne rzeczy?
— Przegrałeś Chaverny! — wołano przy lansknechcie. — Jeszcze raz przegrałeś!
— Wszystko jedno! Mam przecie dobra Szaneil: Trzymam wszystko, co w banku!
— Ojciec jego taki był zacny żołnierz — rzekł, kiwając ponuro głową p. Barbanchoa.
— Komu ten służy?
— Księciu Gonzadze.
— Boże, broń nas od Włochów!
— A czy Niemcy lepsi, panie baronie?
Hrabia Horn kołem łamany na placu za zabójstwo!
— Krewny jego cesarskiej mości! Gdzie my idziemy!
— Ja ci mówię, panie baronie, że dojdzie do tego, że będziemy się mordować na ulicach w biały dzień!
— E, panie baronie, to już się zaczęło. Czyś nie czytał w nowinach? Wczoraj zamordowano jakąś kobietę — lichwiarkę — koło Temple.
— A dziś wyciągnięto z Sekwany topielca, jakiegoś Sandry.
— A nie mówiąc o tym przeklętym Szkocie — rzekł, zniżając głos p. Barbanchoa.