Strona:PL Feval - Garbus.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dna z Cyganek poczęła tańczyć, igrając z płomieniami i potrząsając nad niemi swym szalem. Tak przeszło dziesięć minut, nagle rozległ się głos Henryka, zmieniony i chrapliwy.
— Łotry! — zawołał. — Coście dolali do tego napoju?
Chciał wstać, ale nogi mu zadrżały i padł ciężko na ziemię. Czułam, że serce zamarło mi w piersiach Henryk leżał na ziemi walcząc z odrętwieniem, które owładnęło jego członkami, powieki opadały mu ciężko.
Cyganie zaśmiali się cicho. Poza nimi zobaczyłam kilka czarnych cieni: zbliżyło się pięciu czy sześciu ludzi okrytych płaszczami. Ciemne ich twarze ginęły zupełnie pod szerokie mi skrzydłami kapeluszy.
Nie byli to Cyganie.
Henryk leżał już jak martwy.
Prosiłam Boga, abym także umarła.
Jeden z ludzi okrytych płaszczami rzucił między Cyganów sakiewkę.
— Skończcie z nim zaraz, a dostaniecie! drugie tyle! — rzekł.
Nie znałm wcale głosu tego człowieka.
Wódz Cyganów odpowiedział stanowczo.
— Śmierć nie może być zadana tego samego dnia, ani w tem samem miejscu, gdzie ofiarowano gościnność, trzeba oddalić się o dwanaście mil, musi ubiedz dwanaście godzin.
— Wszystko to komedya! — zawołał mężczyzna w płaszczu — Do roboty, albo dajcie nam załatwić się z nim!
Zbliżał się już do Henryka, dogorywającego na ziemi. Cygan zagrodził mu drogę.