Przejdź do zawartości

Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Matka i córka zamieniły z sobą spojrzenie trochę niespokojne.
— Uprzedzam pana, że mamy bardzo nieosobliwe mieszkanie, — rzekła matka czerwieniąc się pod warstwą różu, który teraz przy dziennem świetle nadawał jaj twarzy pozór istnej maski.
— Mieszkanie mało dla mnie znaczy. Jeżeli jednak panie wolą bym im odesłał rysunek?
— Nie, przyjdź pan sam, — rzekła mała.
Poczęto się rozchodzić. Ja poszedłem za obiema paniami. Serce mi się ścisnęło, gdym po dniu, na dworze patrzył na ich kostiumy z dobrze wytartego welwetu.
Zanim wsiadły do dorożki, którą dla nich sprowadzono, matka owinęła się tartanem w szare i czerwone kraty, gdy tymczasem córka zarzucała na ramiona płaszczyk z czarnego merynosu, z po za fularowej podszewki którego, powydzieranej po szwach, wisiała wata. Na rozkaz matki zdjęła swój toczek, oddała jej, głowę zaś okręciła szalikiem z niebieskiej włóczki, wyciągniętej z kieszeni płaszczyka. Marya Medicis wdziała na nogi kalosze, a podgiąwszy wysoko ogoniastą suknię, ukazała nogi grube, niemniej grube pończochy i trzewiki atłasowe mocno schodzona. Popchnęła córkę do powozu, mówiąc:
— Siadajże prędko! A patrz, żebyś się nie przyziębiła.
Sama wsiadła za dzieckiem, przy pomocy aż dwóch osób.