Przejdź do zawartości

Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/497

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakto, trzeba żeby moje dziecię było nieszczęśliwe i przeklinało dzień, w którym odzyskało ojca?
— Tak trzeba, dla uniknięcia jeszcze większych nieszczęść, rozpaczy bardziej wielkich, katastrof, które spadną na ciebie i będą dla ciebie wieczną zgryzotą. Wie o tem dobrze Paulina Dauberive, że konieczność, o której mówię, przed niczem nie ustąpi i dziwię się, że o tem ona zapomniała.
— Ani słowa więcej, na Boga! mówiła Róża. — Ja nic nie zapomniałam.
— A ja — przerwał Gaston — chcę zrozumieć wreszcie, co się tu dzieje. Chcę wszystko wiedzieć.
— Chcesz pan wiedzieć, dobrze, słuchaj zatem.
— Nie mów pani, zaklinam!
— Czegóż się obawiasz? — zapytał artysta.
— Nie o siebie...
— A więc o mnie? Czy tu idzie o tę, przy której dotychczas byłaś, o tę, której macocha torturowała mnie, i która niegodnie posłuchała jej głosu... Czy tu idzie o twoją matkę?
— Ach pani — rzekła Róża — to, co chcesz uczynić, jest niegodziwem.
— On ma prawo wszystko wiedzieć, A więc powiem mu, że Paulina Dauberive kocha młodego człowieka, ale związek ten jest niemożliwym.
— Dla czego?
— Ponieważ ten młody człowiek jest synem męża Teresy Daumont.