Przejdź do zawartości

Strona:Oppman, Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

twój koń zmęczony, gospoda daleko — będzie czasu, będzie jeszcze dosyć czasu.
— Ale cóż przecie chcesz ode mnie?
— Właśnie o tem myślę — odpowiedział czarny, jadąc ciągle obok Twardowskiego.
Szlachcicowi coraz ciężej robiło się na sercu, coraz większy brał go strach, i nic już nie zważał na wzrastającą burzę ponad głowami, na bijące pioruny... nie słyszał huku grzmotów, nie czuł ulewnego deszczu.
— Nie chcę cię bardzo odzierać — rzekł nareszcie szatan ze śmiechem — oto dasz mi to, co zastaniesz w domu, a o czem nie wiesz, czego się nie spodziewasz, na co nie rachujesz; tym sposobem nie poniesiesz żadnej straty, a mnie wynagrodzisz.
— Ale — cóż to być może?
— Czy ja wiem! — rzekł dyabeł — to się później okaże. Mnie lada co wystarczy, teraz tak mało zyskujem.
— A więc dobrze — odpowiedział Twardowski po chwili namysłu — osiem dopiero miesięcy, jak wyjechałem z domu: nie wiem, coby tam przybyć mogło! Zgoda!
— Zgoda! — powtórzył radośnie szatan — doprawdy zgoda? słowo?
Verbum.
Verbum nobile debet esse stabile — dodał dyabeł. — Czekajże!