Przejdź do zawartości

Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nia ojca mego, zeszedł po schodach i wyszedł. Za chwilę doszło nas uderzenie, zatrzaśniętej gwałtownie bramy ogrodu.
Kolacya odbyła się w ponurem milczeniu. Proboszcz Sortais nic nie wziął do ust, gdyż żołądek mu odmówił posłuszeństwa po tej niesłychanej awanturze. Od czasu do czasu pytał:
— Więc poszedł sobie... tak ni stąd, ni z owąd?... poszedł?...
Ojciec kiwał za każdym razem potakująco głową, a biedny proboszcz jęczał:
— Ależ to niemożliwe... niemożliwe!
Dwa razy, wśród ogólnego milczenia, pan Robin wypowiedział pamiętną, doniosłą uwagę.
— Pagyż!... Pagyż... to całkiem wygaźne!... Ot!... Pagyż!
Pani Robin, sztywna wytrwała do końca w roli kobiety obrażonej nieprzystojnem zachowaniem się księdza Juliusza. Żal jej było, że na jego intencyę ubierała się w suknię z staroświeckiej mory, strój od wielkiej parady, że obwiesiła się wszystkimi swymi klejnotami i namęczyła, by ułożyć włosy w ten sposób, by pod stroikiem z kwiatami znikły obrzydliwe łyse placki na szkaradnej, krostowatej głowie. Nie wyrzekła ani jednego słowa, głowę trzymała sztywno w pozycyi fotograficznej i dotykała złotego łańcuszka od zegarka dwoma pałacami, jakby grała na gitarze.
Podczas gdy trzej mężczyźni, milczący i zasę-