Przejdź do zawartości

Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Musiałby się tłumaczyć, znosić wymówki, widzieć wokoło smutne i zagniewane twarze, słyszeć westchnienia i zawodzenia. Nie pociągało go to wcale. Radby był ukryć się gdzieś daleko, w miejscowości, gdzieby go nikt nie znał. Wabił go do siebie Paryż tajemniczy, pokusą tylu występków, zbrodni, tylu szans podniesienia się wabiący rozbitków życiowych. Ale nie miał pieniędzy, a zresztą i cóżby tam robił? Zresztą namyślić się jeszcze miał czas, ale nie chciał tymczasem ni chwili zostać w pałacu biskupim, z obawy, iż spotka się oko w oko z Eminencyą, lub innym świadkiem głupiej awantury. Szedł bez celu, zatroskany, niepewny, w złym humorze potrącając końcem trzewika kamienie leżące na drodze.
Znalazłszy się przypadkowo na drodze wiodącej do Reno powziął zamysł spędzenia dnia z ojcem Pamfiliuszem.
Po bytności ostatniej pozostał mu silny wyrzut sumienia, wielkie wrażenie odniesione wówczas, wiele już razy postanawiał odwiedzić niesłychanego obłąkańca i pogodzić się z nim. I zaraz myśl waryacka mignęła mu przez głowę: Dlaczegóźby nie miał zamieszkać w Reno? Ułożyłby się z Trynitarzem, i na spółkę z nim kopał dziury, planował i żebrał... Nie, to był absurd!... A może zrzucić sutannę?... Ach, cóż wtedy za nędza. Piętno po niej zostaje niezatarte na plecach człowieka, który ją nosił. Pogarda, podejrzenie... oto