Przejdź do zawartości

Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niosło z błota, w które upadłem... albo skarć mnie... Wreszcie... czy ja wiem? Słowo daj mi Chrystusowe, słowo wezbrane boską litością i miłosierdziem, przemów, jak Chrystus przemawiał do nieszczęśliwych, zbłąkanych żałujących swych zbrodni grzeszników... Rozumiesz ojcze? Co? Rozumiesz nareszcie?
— Jak Chrystus! — powtórzył biskup i ziewnął głośno. — Jak Chrystus!... Tak... Rozumiem. Ale, — dodał — czyż to pora stosowna?... Zdaje mi się... że noc... Może lepiej jutro... Tak, tak, jutro... przypomnisz mi... Pomyślę...
Ksiądz Juliusz w stał z klęczek. Spojrzał na biskupa złym, surowym wzrokiem, wzruszył ramionami i bez słowa zwrócił się ku drzwiom, zabierając lampę. Kroczył sztywno i nie odpowiadał starcowi, który okrywając się kołdrą mówił:
— Tak... Doskonale! Więc jutro... Pamiętaj... Jutro... Przypomnij! Pomyślimy,...Rozważ sam najpierw... Zresztą jak chcesz... Dobranoc drogie dziecko... Dobranoc.
Ksiądz Juliusz zatrzasnął drzwi i wyszedł wściekły.
— Co za bydlę? — myślał wstępując na schody — I to ma powierzoną sobie pieczę nad duszami... Śpi twardo i nie budzi go okrzyk rozpaczy?... I pomyśleć tylko, że może wielu świętych, których czcimy dziś, było podobnych temu człowiekowi? Ach, chciałbym żyć za ich czasów... Znać ich!