Przejdź do zawartości

Strona:Narcyza Żmichowska - Prządki.pdf/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tyś mnie pozbawiła brata. O, mój bracie, mój biedny bracie!
Z przerażeniem spojrzałam na trupa. Ach, tak, to był ten sam trup nocny — ostatniem wysileniem rozumu wszystko sobie przypomniałam — to był trup człowieka, który mnie kochał, który w wigilię świętego Jana przyszedł pod okienko zapytać się mnie: »Czemu, Maryino, nie wijesz wianeczka?«
Na to wspomnienie uczułam w sobie coś dziwnego, jak gdyby mi się z serca ostatni żal dobywał — i potem zapomniałam wszystkiego. Od tego czasu śmiałam się, śpiewałam; dziwne zjawiska snuły mi się przed oczami, a kiedy mówić o nich zaczynałam, każdy się żegnał; chłopięta na mój widok uciekały pierzchliwe, a stare kobiety mówiły pacierze. Jeśli na swojej drodze dwoje nowożeńców spotkałam kiedy, to pan młody bladł z przestrachu, panna młoda płakała, bo mówili, że ja złą wróżbą jestem; jeśli kiedy matka widziała, że na jej dziecko spoglądam, to drżąca, przerażona unosiła je co prędzej, a jej przekleństwa goniły za mną, choć już daleko w lasy, w góry uciekałam.
Co noc pod spalonym dębem czekałam na mego kochanka i prędko nauczyłam się rozpoznawać przyćmiony płomień, którym on do mnie się zbliżał, wśród wszystkich błędnych ogniów, co, jak pszczoły, dokoła nas po powietrzu latały. Mój kochanek lubił, kiedy mu śpiewałam, bo, jak często powiadał, śpiew młodej dziewczyny niebo mu przypominał. Mój kochanek miał takie białe czoło, że nieraz pytałam go się, dlaczego mu Pan Bóg tak wiele jeszcze jasności na skroniach zostawił; a on