Przejdź do zawartości

Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Przyjechałam tu na krótko z kantyną. Chcę bardzo pana widzieć — proszę przyjść.

Iwa“.

W jednej chwili dzwonił, wydawał rozkazy, przebierał się. Przed wyjściem spojrzał w lustro; uśmiechnął się. Jakże niepodobnym był do rozpieszczonego wykwintnisia, którego ona znała... Tak, to wszystko było przed wiekami, w jakimś innym świecie, który się zapadł na zawsze. Ona to zrozumieć musi.
Odnalazł prędko pociąg kantynę. Składał się z paru wagonów i stał na bocznej linji. Miał wesoły i schludny wygląd. Pęki kwitnącej czeremchy wyglądały przez któreś okno. Ożywiony gwar panował wokoło. Do wagonu ze sklepem dostawione były schodki, literalnie oblepione przez żołnierzy. Ich rozradowane twarze wprowadziły uśmiech na twarz rotmistrza. Przepadał za swymi chłopakami, tak jak i oni za nim.
Wagon restauracyjny, wygodny, niemiecki wagon był obok. Gwarno tam było, jak w ulu. Przez okna kuchni migały niewieście postaci, przybrane w białe czapeczki i białe fartuchy, Stoliki gęsto były obsadzone przez brać żołnierską: zapach smażonej słoniny, zmieszany z zapachem tytoniu, buchał przez otwarte okna, wraz z gwarem rozmów i śmiechów.