Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Karasowski - Fryderyk Chopin t.II.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głych do sypialni pokojach. Jeden spieszył do lekarzy lub apteki; drugi wprowadzał osoby, z któremi chory pragnął się widzieć; trzeci stał na straży przy drzwiach, aby niedopuszczać cisnących się, gdyż wielu dlatego tylko się meldowało, aby widokiem umierającego zaspokoić ciekawość swoją. Spokój duszy, z jakim Chopin oczekiwał na zbliżającą się ostatnią chwilę, wiara jego w nieograniczone miłosierdzie i sprawiedliwość Najwyższego Stwórcy wszech rzeczy, dodawała otuchy i odwagi tym nawet, których serca krajały się z bólu na widok cierpień, jakim ani ulżyć, ani zapobiedz nikt już nie był w stanie. Wzruszający bardzo widok przedstawił się oczom przytomnych, gdy Chopin podparty przez Gntmanna, podniósł się, a zdając się być zatopionym w głębokiem zamyśleniu, nagle przerwał panującą ciszę i rzekł; „Maintenant j’entre en agonie!“ (Zaczynam konać!).
Lekarz dotknął się pulsu i próbował jak zwykle w takim razie uspokoić go słowami pociechy: przeciwko temu Chopin jakby w uroczystem natchnieniu, pochodzącem z głębi duszy, powiedział: „C’est une rare faveur, que Dieu fait à l’homme en lui dévoilant l’instant où commence son agonie; cette grâce il me la fait — no me troublez pas!“ (Bóg rzadko