Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co takiego?
— Jak mogłaś pocałować cygana?
— Był to tylko pocałunek muzy, ofiarowany artyście.
— Do czego to podobne! Wobec całego zebrania!
— To właśnie nadawało mu ton uroczysty.
— Uroczysty, czy nie uroczysty, to mnie niewiele obchodzi; proszę tylko, ażebyś pani nie ważyła się mnie ośmieszać w moim własnym domu!
— Pan wolałbyś być ośmieszanym po za domem?…
— Nie pochlebiaj pani sobie, że ci czynię scenę zazdrości — rzekł Szymon, cofając swoją twarz w szańce sztywnego kołnierzyka. — Dla mnie ten cygan, drugi, trzeci, czy dziesiąty, jednakową jest nicością, zerem. Każę mu odegrać to, czego się podjął, zapłacę mu umówioną cenę i będzie sobie mógł odejść; ale nie mogę pozwolić, aby kompromitowano moje urzędowe stanowisko. To, co ten cygan tutaj bredził, nie wchodziło wcale w zakres jego powołania, jako grajka, a zapowiadam stanowczo, że nie pozwolę w moim domu grać, ani śpiewać nic takiego, coby mogło podburzać umysły.
— Jeżeli to jest pański dom, wolno panu tu rozkazywać.
— I dowiodę tego niezwłocznie.
Tymczasem znaczna część gości otoczyła Paola, dopraszając się uporczywie, ażeby zagrał koniecznie którą z tych ślicznych, takim cudotwórczym obdarzonych urokiem piosenek: „Skargę” Bihari’ego, albo „Rybaka z Alföldu.”
Cygan jednakowoż, pomimo, że nie miał wyobrażenia o wyższej polityce, posiadał tak, jak kot, pewne instynktowne poczucie taktu. Paolo grać nie chciał, o co go proszono, wymawiając się tem, że do prawdziwie dobrego oddania narodowych pieśni