Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głowę, odmówioną została teraz swoboda: upięte szpilkami, zmuszone były układać się posłusznie we fryzurę á la Eugenie.
Mąż jeszcze nie powrócił z bióra; w nieobecności gubernatora powierzonem mu było zadanie zastępowania go w czynnościach urzędowych.
Nudne chwile pomiędzy ukończeniem toalety a nadejściem pierwszych gości Aranka starała się skrócić sobie rozmową z Mangą, tudzież słuchaniem wniosków ze stawianej przez nią kabały.
Stara cyganka bywała teraz w jej domu prawie codziennym gościem. Z jakiej racyi? — tego trudno było dociec. Jego ekscelencya nie znosi jej widoku. Może właśnie dlatego.
Wróżka tłómaczy jasnej pani to, co karty prawią.
— U progów domu stoi wielkie szczęście. Przeszkodę stanowi tylko pani w czarnych szatach. Tajemne życzenie spełni się dziś jeszcze. Gotuje się dla wszystkich wielka niespodzianka.
Arankę jednak trudno dziś było zabawić.
— Zbierz karty, Mango, już nawet i w nie nie wierzę. Przekonałam się, że ilekroć splątane mam myśli i ty sama z nich nic wyczytać nie możesz, to karty twoje również są mało dowcipne. Oto lepiej powiedz mi co. Naprzykład, coś o twoim synu… Ciekawa jestem, czy dziś przyjdzie do nas? Oprócz karty z zaproszeniem osobno i list do niego wysłałam.
— A przyjdzie, przyjdzie, a jakże, nicpotem. Niemało napracować się nad nim musiałam, zanim mi to przyrzekł. Panowie magnaci na wszystkie sposoby odradzali mu, ażeby nie przychodził tu na dzisiejszy wieczór. Pięćset reńskich mu dawali, żeby grał w kasynie, pomimo to, ten maleńki liścik