Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

służebnicy w biegu rzucały przed niemi haftowane dywany.
Na dachach domów zawieszone były łukowe mosty, tak, że jeden most łączył się z drugim i można było przejść całe miasto z końca w koniec, zarówno po ulicach dolnych, jak i powietrznych. Tamte stanowiły drogę dzienną, te — nocną. Gdy pierwszy zmrok upadł na ulice, napełniały się mosty radosnemi okrzyki i śpiewem, i muzyką, a rozweselone tłumy przebiegały po dachach i każdy miał tu swoją słodką tajemnicę.
Blask pochodni oświetlał całą tę przestrzeń i w pijanej orgji nieumiarkowana ludność traciła rozum i szalała, tak, że gdyby ktoś obcy stanął tutaj i słyszał tę wrzawę bezmyślną, zwątpiłby czy ludzi ma przed sobą.
Nad palmami gdzie niegdzie wiszą wspaniałe kopuły, niby olbrzymie jaja, ustawione na ziemi. Podziwiać tylko można tę niezrównaną architekturę, gdzie cała budowla zdaje się z oddzielnych złożona kamieni, a jednak tworzy całość nieporuszoną.
Tylko w środku miasta stoi niezdarna, ogromna świątynia, której dziewięć boków pokryto oślepiającemi tablicami z polerowanego srebra, a w tych olbrzymich zwierciadłach po stokroć i po stokroć odbija się złociste słońce i różnobarwne miasto, aż do najdalszych ulic.
Na dachu świątyni siedzi olbrzymi, ze srebra wykuty, bałwan. Głowę okrągłą ma, jak człowiek, u rąk i nóg po piąć palców, ale długi ogon ztyłu zaprzeczać się zdaje jego ludzkiej naturze. W oczodołach