Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czarne chmury śpieszyły się ukryć za horyzontem, rozszalałe morze spokojnie kołysać się poczęło, zwierciadło stało się gładkie i wnet najuroczystsza cisza na niebie i ziemi zapanowała.
— Dzień cudów! — wołali żeglarze.
A gdy gwiazdy pokryły sklepienia błękitów, nowe podziwienie ogarnęło serca rozbitków. To niebo gwiaździste nie było tem, które znali. Inne to gwiazdy, inne konstelacje. Siedmiogwiezdnego wozu nigdzie nie widać, nie widać nigdzie wiecznie nieruchomej gwiazdy polarnej. Przewodniczka żeglarzy, podwójne oko nieba i tyle innych świateł niebieskich, które każdy żeglarz nazywa tak poetycznie, których wschód i zachód zna tak dobrze, gdzież są? — niema ich tutaj. Wszystkie w morze się zapadły. Zamiast nich, inne się pokazały, ale nikt ich nazwać nie umiał. A wokół nich tak było jasno, że okręt cień rzucał, niby we dnie.
Załoga z bijącem sercem spoglądała na to nieznane niebo, w którem nie znalazła dawnego swego świata i ze strachem pytała Bar Noemiego:
— Panie, panie, gdzie jesteśmy?
Bar Noemi, tając swą własną trwogę wobec innego nieba, odrzekł z westchnieniem:
— Jesteśmy w ręku Boga!
— Jesteśmy na krańcach świata! — zawołał głos buntowniczy. — W nicość płyniemy!
Inny mówił, że zbliżają się do państwa Rok-Rok, ojczyzny wężów i jaszczurek, gdzie na ludzi polują tak, jak u nas ludzie polują na gady.
Trzeci przypomniał baśń o indyjskich górach