Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A bodaj to choroba z takiem spaniem... termoszę i termoszę, a to jak kłoda leży i leży. Skaranie Boże!... wstańcież ino, kiedy wołam, Słoń, słyszcie, Słoń!...
Ale ogromne cielsko Słonia, rozwalone na ziemi, sapało i mruczało tylko. Jedną rękę podłożoną miał pod głowę, druga zaciśnięta zwisła z siennika. Bijoux siedział przy niej rozbudzony oddawna i lizał grube palce, jakby przez pamięć wczorajszego salcesonu.
— Hej, Słoń, na rany Boskie, a zbudźcież się, a to zatracony człowiek! — pomstował Jakób.
Czego siły ludzkie nie zrobiły, tego dokonała woda, chlupnięta z konewki na ogromną twarz śpiącego; zerwał się odrazu i usiadł, mruknąwszy swoim lwim głosem:
— No? a czego tam?
— Przecież! Zbierzcie no się ino i... tego, trzeba pójść do komisarza, do policyi, bo... to, względem Maciejki — krzyczał mu nad uchem Jakób pochylony.
— No?...
— A no, trzeba protokół spisać i te... bo ze szpitala przysyłali.
Słoń, niedobrze rozbudzony, powtarzał tylko swoje: „no?“ ale sensu niewiele zrozumiał ze słów stróża.
— A bo ci wczoraj babę poraziło od słonka, i tego... wzieni do szpitala odrazu, ale ponoć w nocy zrobiła aus i już z niej nic nie bedzie, pedają...