Przejdź do zawartości

Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tarną rolę pod nowy posiew śmierci. Więc tylko co świeższe mogiły trzymają się w darni i kwieciu; dawne, te z przed lat siedmiu, ośmiu rozdeptane lub dziko zarosłe, zapadają się powoli same, nim je rydel ruszy. Kamienne pomniki, broniące mogiły od zrównania z ziemią, też nieopatrzone: wiele spękanych płyt grobowych, bluszcz tylko w całości trzyma. W największej ciszy czasem, ot za przebiegającą jaszczurką, sypie się gruz i tynki. Krzyże i nagrobki nizkie, przyziemne, jakby ustępujące miejsca i powietrza tym potężnym jodłom, które i w najcichsze rano nad tym cmentarzem szmer czynią, właśnie jakby kto stare powieści szeptem prawił. Więc kiedy się w te szmery zasłuchasz, a stąpiwszy na jeden ze strzaskanych głazów za mur wyjrzysz i zobaczysz Rodan zielono-srebrzysty i mgły modre, które na Sewennach leżą, zadumasz się, jak daleko los poniósł proch i kości tego, który tu pątnikiem z pól swoich zaszedłszy, znalazł w tej ziemi obcą i zimną gospodę.
Ale kiedym na ten cmentarz przyszła raz ostatni, był mistral.
Ogromny szum targanych wichrem jodeł uderzył we mnie już od miejskiej bramy. Drogę — jak wymiótł. Ani ludzi, ani zwierząt, tylko ta skłębiona, wirująca masa pobielałego, mętnego powietrza, w której znikły wszelkie linie, kształty i kolory.