Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 05.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oczy duże i bystro patrzące pod gęstemi i czarnemi brwiami, chociaż na głowie była jasna siwizna. Może ci go lepiéj opisać ksiądz proboszcz w Lubiniu, bo on, zdaje mi się, jest jednym z tych bardzo już nie wielu, którzy się za Stoephazyusza w Lesznie uczyli. Mówił podobno także po polsku, przynajmniéj był dla nas bardzo życzliwym, a w obejściu z ludźmi, obok profesorskiéj powagi, okazywał uczciwe serce i zacny sposób myślenia. Popliński pozyskał sobie jego zaufanie i był z nim, także poza szkołą w bliskiéj zażyłości. Wszakże taki stosunek z dyrektorem zmienił się nieco, gdy, po ustąpieniu Stoephasyusza, zjawił się jego następca Schoeler, z dalekiego niemieckiego kraju przysłany, wysoki i przystojny jegomość, wykształcony wprawdzie i poetycznie usposobiony, ale z nader silnem przekonaniem o swéj wartości; świat nasz całkiem mu był obcym i zdawał mu się niższym, dla tego od ludzi należących do niego trzymał się z daleka, a i z Poplińskim poza urzędową styczność nie wychodził, chociaż bardzo przyzwoitego obchodzenia się z kolegami i uczniami zaprzeczyć mu nie było można.
Prócz Poplińskiego miało wtenczas gimnazyum leszczyńskie trzech tylko nauczycieli Polaków: Ciechańskiego, o którym nic nie wiem, chyba to, że go raczéj za Niemca uważano, matematyka Putjatyckiego i księdza Jarosza, który był zarazem proboszczem leszczyńskim. Z tymi dwoma łączyła pana Jana ścisła przyjaźń. Pamiętam ich dobrze; różnili się oni między sobą fizycznie, bo Jarosz był rosły i silny mężczyzna, stanowczego usposobienia, matematyk zaś niskiego wzrostu, powolny w ruchach, mówił rozwlekle i sentencyonalnie; ale obadwaj mieli równe uczucie polskie, tęż samą przychylność i szczerość w obejściu. Putjatycki doczekał się w Lesznie, jako emeryt, późnéj starości, ks. Jarosz zaś poszedł