Przejdź do zawartości

Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 05.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

arcybiskup w połowie siedemdziesiątego trzeciego roku powierzył, spadły nań trybulacye kulturne, tem bardziéj się dając we znaki, iż o ustępstwach z jego strony nie mogło być mowy.
To też z początkiem wiosny roku siedemdziesiątego czwartego osadzono go pod klucz w Bydgoszczy i trzymano w więzieniu blizko sześć miesięcy. Nie stracił tam zwykłego spokoju swego, zwłaszcza iż, stosując się od pierwszéj chwili do nowego położenia, rozłożył sobie rozsądnie godziny dzienne na pracę naukową, modlitwę, roboty ręczne i przechadzki po pokoju, tak że mu jakoś dość znośnie czas mijał bez nadzwyczajnych dolegliwości moralnych. Sam mi to powiadał, gdy mnie odwiedził przyjechawszy do Poznania wkrótce po swojem wypuszczeniu. Zdawał nam się wtenczas mniéj więcej takim samym, jakim był dawniéj: nieco wprawdzie ociężał, wspomniał także o odzywającym się czasami niepokoju serca, ale nic nie okazywało, iżby zagrożonym był i wierzyć własnym oczom nie chciałem, gdy z początkiem czerwca następnego roku ujrzałem w dziennikach wiadomość o jego śmierci. Umarł mając lat piędziesiąt sześć na chorobę sercową, jak mi mówiono, do któréj przyspieszonego rozwoju więzienie znacznie się podobno przyczyniło. Niepotrzebuję ci powiadać, panie Ludwiku, że nas tu wszystkich jego znajomych głęboko zasmuciła ta wiadomość niespodziana, a jeźli będziesz w Gnieźnie, przekonać się możesz o tem, jak wielki mir miał zacny ksiądz Wojciechowski u wszystkich, z którymi zostawał w styczności, z pięknéj tablicy grobowéj, którą, w katedralnym kościele, wdzięczność uczniów i przywiązanie konfratrów pamięci jego poświęciły.
Wspomniawszy ci o Wojciechowskim, panie Ludwiku, pominąć nie mogę jego amicusa i kolegę z czasów alumnackich, księdza Cichockiego, który był tutaj