Przejdź do zawartości

Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 01.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mojej ręki, czy aby mnie olśnić, ukazując na małym palcu, obok pierścionka danego jej przez panią Bontemps, pierścionek, na którym rozpościerała się szeroka i płynna powierzchnia jasnego liścia rubinu.
— Jeszcze nowy pierścionek, Albertyno. Doprawdy, hojność twojej ciotki jest niewyczerpana!
— Nie, to nie od ciotki — rzekła śmiejąc się. — To ja sama kupiłam; dzięki tobie, mogę robić grube oszczędności. Nie wiem nawet, do kogo należał. Podróżny, któremu zabrakło pieniędzy, zostawił go właścicielowi hotelu, gdzie stanęłam w Le Mans. Nie wiedział, co z nim robić i byłby go sprzedał o wiele poniżej wartości. Ale był jeszcze i tak za drogi dla mnie. Teraz, kiedy, dzięki tobie, robię się elegantką, kazałam spytać hotelarza czy ma jeszcze pierścionek. I oto jest.
— Dużo masz tych pierścionków, Albertyno. Na jaki palec włożysz ten, który dostaniesz odemnie? W każdym razie, ten jest bardzo ładny; nie mogę dobrze dojrzeć cyzelowań dokoła rubinu; rzekłby ktoś wykrzywiona twarz ludzka. Ale to nie na mój wzrok.
— Choćbyś miał i najlepszy, niewiele by ci pomogło. Ja także nie mogę poznać.
Niegdyś, kiedym czytał jakieś pamiętniki, powieść, gdzie mężczyzna towarzyszy wszędzie kobiecie, chodzi z nią na podwieczorki, często pragnąłem móc robić to samo. Zdawało mi się niekiedy,