Przejdź do zawartości

Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dmuchaliśmy niby na bańki mydlane, odzyskają jutro swoją gęstość; trzeba nam będzie imać się na nowo prac, które nie znaczyły już nic. Rzecz o wiele poważniejsza jeszcze: ta matematyka jutrzejsza, ta sama co wczorajsza i z której problemami przyjdzie się nam nieubłaganie zmagać, rządzi nami nawet przez te godziny, z wyjątkiem dla nas samych. Jeżeli się znajdziemy w pobliżu kobiety cnotliwej lub niechętnej, podobać się jej — rzecz tak trudna poprzedniego dnia — wydaje się nam teraz miljon razy łatwiejsza, mimo iż nie łatwiejsza w niczem, bo jeżeliśmy się zmienili, to jedynie w naszych własnych oczach, w naszych własnych duchowych oczach. I ta kobieta jest w tej samej chwili równie niezadowolona z naszej poufałości, jak my będziemy markotni nazajutrz, żeśmy dali sto franków garsonowi; i to z tej samej przyczyny, która dla nas przyszła jedynie później: z trzeźwości.
Nie znałem żadnej z kobiet obecnych w RivebelIe. Przez to że były cząstką mego pijaństwa, jak odbite obrazy są cząstką lustra, wydawały mi się tysiąc razy pożądańsze niż coraz to mniej istniejąca panna Simonet. Młoda blondynka, samotna, patrząca smutno z pod słomkowego kapelusza przybranego polnemi kwiatami, spojrzała na mnie chwilę z zadumaną twarzą i wydawała mi się sympatyczna. Potem przyszła kolej na drugą, potem na trzecią; w końcu na brunetkę o wspaniałej cerze.
W przeciwieństwie do mnie, Saint-Loup znał je

78