Przejdź do zawartości

Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rej miałem sobie przypomnieć aż wychodząc, ale chwilowym bratem garsonów, mających nas obsługiwać.
Dawkę piwa, tembardziej szampana, na którą w Balbec nie pozwoliłbym sobie ani w ciągu tygodnia (wówczas gdy smak tych napojów ukazywał memu jasnowidzącemu i spokojnemu sumieniu przyjemność dającą się ściśle ocenić, ale łatwą do poświęcenia), pochłaniałem w ciągu godziny, dodając do tego parę kropel porto, zbyt roztargniony aby czuć jego smak; skrzypkowi, gdy odegrał kawałek, oddawałem dwa „ludwiki”, ciułane od miesiąca w intencji jakiegoś sprawunku, któregom już sobie nie przypominał. Garsoni pomykali pędem między stolikami, niosąc na wyprężonych dłoniach półmiski, których nie upuszczenie zdawało się celem tego wyścigu. I w istocie czekoladowe suflety dochodziły swego przeznaczenia nie przewrócone, kartofelki à l’anglaise, mimo galopu, który powinien był niemi wstrząsnąć, były ułożone jak przy wyjściu z kuchni dokoła jagnięcia Pauilhac. Zauważyłem jednego z tych służebników: bardzo wysoki, upierzony wspaniałemi czarnemi włosami, uszminkowany cerą bardziej przypominającą niektóre gatunki rzadkich ptaków niż gatunek człowieka, chłopak ten, biegając bez przerwy i możnaby rzec bez celu z jednego końca sali na drugi, przywodził na myślowe papugi ara, napełniające w ogrodach zoologicznych wielkie klatki swoim gorącym kolorytem i niepojętą ruch-

68