Przejdź do zawartości

Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rinaldo — to, co zaszło, nie narusza w niczem dobrego porozumienia, jakie panowało między nami dziś rano. Przeciwnik pański był dla nas człowiekiem obcym, z którym przygodnie spotkaliśmy się w drodze; wyznajemy też chętnie, że temu nieszczęsnemu sporowi on tylko jeden był winien, uparcie bowiem szukał z panem zaczepki. Upił się niezawodnie, przypłacił zaś to zbyt drogo, aby pan mógł pamiętać jeszcze o urazie. Bylibyśmy w rozpaczy, gdyby pan z tego powodu żywił do nas jakąkolwiek niechęć. Pragnęlibyśmy z całego serca, aby zapanowała między nami zupełna zgoda i skoro los zbliżył nas, abyśmy lepiej i dokładniej się zaznajomili.
Sulpicjusz, zanim odpowiedział, wpierw przez czas długi wpatrywał się w mówiącego i jakieś przypomnienia niejasne ponownie zbudziły w nim podejrzenie.
Rinaldo ucharakteryzował się z właściwym sobie talentem i był niemożliwy do poznania z twarzy i figury; nie mógł jednak zmienić całkowicie głosu. Otóż Castillan przypomniał sobie, że już kiedyś, w jakichś niezwykłych okolicznościach, głos ten słyszał.
Nie przedłużając w tej chwili swych spostrzeżeń, uznał jednak za konieczne postępować jak najostrożniej — odpowiedział też zimno:
— Wierzcie mi, panowie, że nie żywię żadnej urazy ani do tego zawadjaki, który padł ofiarą swej porywczości, ani też do żadnego z was; jednak znajomość nasza nie może mieć tych następstw, których żądacie. Za kwadrans odjeżdżam i to z pewnością nie w tym kierunku, co panowie.
— Kto wie?— wtrącił milczący dotąd Ben Joel.
— Czy nie jedzie pan wypadkiem w stronę Orleanu?
— Być może.