Przejdź do zawartości

Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szopy. To wszystko ogromnie gorszy parafjan, a podobno oprócz tego urządziliście sobie jakiś piknik na nagrobkach.
— Nieprawda.
— Więc może puszczaliście bańki mydlane, w każdym razie coś w tym rodzaju. Mieszkańcy przystani przysięgają, że to był piknik, ale ja tak bardzo im nie wierzę. Podobno płyta nagrobka Pollocka służyła wam za stół.
— Marta nie pozwoliła nam puszczać baniek w mieszkaniu. Była tego dnia wściekła, — wyjaśniał Jerry.
— Czyż nie były piękne? — zawołała Flora, a oczy jej zabłysły na samo wspomnienie. — Mieniły się w słońcu i leciały gdzieś aż ponad wierzchołki pagórków. Inne znów poszybowały w stronę Doliny Tęczy.
— Tylko jedna została na cmentarzu metodystów, — dorzucił Karol.
— Jestem zadowolona, że uczyniliśmy to tylko raz jeden, nim dowiedzieliśmy się, że robić tego nie należy, — rzekła Flora.
— Moglibyście urządzać sobie takie zabawy na podwórzu, — zawołała Mary niecierpliwie. — Przecież nie mogę wszystkiego kłaść wam do głowy. Już wam kilkakrotnie mówiono, żebyście się nie bawili na cmentarzu. Metodyści są oburzeni.
— Zupełnie zapomnieliśmy, — rzekła Flora ze skruchą. — Podwórze jest takie małe i pełno na niem rozmaitych rupieci. Cały dzień nic możemy przecież siedzieć w Dolinie Tęczy, więc dokąd mamy iść?