Przejdź do zawartości

Strona:Leo Belmont - Odkrycie policyjne.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   5   —

żeczkami oraz trochę zwiędłych listków róż i kamelij... Aromat perfum wionął z pudełka...
Mąż przypatrywał się blady i milczący... Koperty zaadresowane były kilku charakterami pisma... posiadały marki zagraniczne... francuskie i niemieckie... Adresy były rozmaite... Nazwiska, których nie znał i nie słyszał nigdy z ust żony: Helena Recka, Czesława Kowalewska, Joanna Łącka... I wszędzie u dołu: poste restante...
Głowa jego wypełniała się ciężką mgłą... Czoło skuwała obręcz rozpalona... Nic nie rozumiał...
— Pozwoli pan — mówił delikatnie prystaw — ja tylko obaczę datę... jeżeli to przeszły rok... to my nie weźmiemy... My mamy przykaz brać tylko świeże listy...
I wyjmował z kopert wonne bileciki... i arkusze, zapisane drobnem pismem... nieraz całe foliały odrzucał:
— Nu! to rok 1903... a to 1899... a to 1905... Nu! wszystko stare... Można związać obratno... Przepraszamy pana...
Szpicel zachmurzył się, jak myśliwy, który spudłował...
Teraz „goście“ zabierali się do domu... (do innego domu)...


∗             ∗

Drzwi zatrzasnęły się...
On, zataczając się, jak pijany, szedł do stołu...
Nic nie rozumiał — ale zdawało mu się, że przewrócono mu nie mieszkanie, ale duszę, życie całe...
Tajemnica ciężką stopę postawiła na jego głowie i przygięła go do ziemi... Jednej chwili poczuł, że odeszła go młodość... Poczuł, że ma lat pięćdziesiąt... Zaciężyły mu one na barkach po raz pierwszy... zaciężyły ilością podwójną... Dotąd był młody jej młodością i miłością dla niej...
— Nie potrzeba sprzątać... jutro czas... Idź spać!