Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty jednak nie powinieneś pamiętać tych wszystkich brzydkich stów, które on plecie. Takie słowa staną się potem prawdziwą trucizną i zabiją w tobie wszystko, co jest dobre.
— Nie, — zaprotestował Tadzio po chwili namysłu.
— Więc nie baw się z chłopcami, którzy cię takich słów uczą. Tadziu, a czy teraz będziesz mógł zmówić pacierz?
Naturalnie, — odparł Tadzio z powagą, klękając u nóg Ani. — Zmówię pacierz bez zająknienia. Nie boję się nawet powiedzieć: „Choćbym miał umrzeć przed obudzeniem“, jak to było przedtem, gdy nie wypowiedziałem jeszcze tego brzydkiego słowa.
Prawdopodobnie Ania i Diana zwierzyły się tej nocy przed sobą z najgłębszych swoich tajemnic, lecz tajemnice te pozostały nazawsze między niemi. Jednakże nazajutrz przy śniadaniu obydwie wyglądały tak uroczo, jak tylko młodość może wyglądać po przepędzeniu potajemnych długich godzin na obopólnych wyznaniach. Przez całą noc obyło się bez śniegu, i dopiero gdy Diana w powrotnej drodze do domu mijała stary most, sklecony z belek, z nieba począł padać śnieg wielkiemi płatami, które fruwały nad polami, pogrążonemi w głębokiem uśpieniu. Wkrótce potem okoliczne pagórki i doliny pokryły się oślepiającą bielą śnieżną i zdawać się mogło, że szara jesień doczekała się wreszcie upragnionego przybycia swego zimowego oblubieńca. Ku wielkiej radości wszystkich Boże Narodzenie zapowiadało się w tym roku prześlicznie. Dnia tego w południe przybyły podarki i listy od panny