Przejdź do zawartości

Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zawiozę cię prosto do naszego pensjonatu. Powóz czeka w pobliżu.
— Dzięki Bogu, że ty tu jesteś, Prissy. Gdyby ciebie nie było, usiadłabym chyba na środku jezdni i zatonęłabym w gorzkich łzach. Jakże to miło ujrzeć twarz przyjaciela pośród tylu twarzy zupełnie obcych ludzi!
— Aniu, czy to Gilbert Blythe tam stoi? Jakże on urósł i spoważniał w ciągu tych ostatnich lat! Przecież był jeszcze uczniem, gdy ja prowadziłam już szkołę w Carmody. A to jest oczywiście Karolek Slone. Ten się wcale nie zmienił! Musiał tak samo wyglądać zaraz po urodzeniu i tak samo będzie wyglądał, gdy dobrnie do osiemdziesiątki. Tędy, kochanie. Za dwadzieścia minut będziemy w domu.
— W domu! — oburzyła się Ania. — Masz na myśli, jakiś wstrętny pensjonat i jeszcze bardziej wstrętny pokój z widokiem na ciemne podwórze.
— Ależ ten pensjonat nie jest wcale wstrętny, Aniu. Tutaj jest nasz powóz. Wsiadaj, stangret zabierze twoje walizki. O, naturalnie, pensjonat nie jest znowu miejscem takiem przyjemnem, ale jutro rano po spokojnie przespanej nocy, napewno będziesz widziała wszystko w innych kolorach. Pensjonat mieści się w starym murowanym domu przy ulicy św. Jana, oddalonej nieco od Redmond. Niegdyś dom ten musiał być rezydencją wielkich ludzi, lecz obecnie sława ulicy św. Jana zatonęła w cieniu i wysokie domy śnią tylko teraz o świetnych dniach przeszłości. Domy te są tak wielkie, że ludzie postanowili urządzić w nich pensjonaty, aby je jakoś zapełnić.