Przejdź do zawartości

Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ogromnie mi przykro, żeś odmówiła Robertowi, — mówiła panna Gardner. — Tak marzyłam, że będę miała nową siostrzyczkę. Muszę ci jednak przyznać słuszność. Robert zanudziłby cię na śmierć. Kocham go, bo w gruncie rzeczy jest bardzo dobry, ale przyznaję, że jest wyjątkowo nieciekawy.
— Przypuszczam, że nie zaważy to na szali naszej przyjaźni, Doroto? — zapytała Ania lękliwie.
— Oczywiście, że nie. Zbyt cię pokochałam, abym cię miała teraz utracić. Skoro nie możesz zostać moją siostrą, to zostań chociaż serdeczną przyjaciółką. O Roberta się nie martw. Tymczasem bardzo cierpi, ale jestem pewna, że wreszcie zapomni, bo przecież zawsze tak było.
— Och, zawsze? — zawołała Ania ze zdziwieniem. — Więc takie rzeczy już przeżywał?
— Naturalnie, — odparła szczerze Dorota. — Nawet dwa razy. I za każdym razem zamęczał mnie swemi zwierzeniami. Tamte wybranki zasadniczo nie odmówiły mu zupełnie zdecydowanie, tylko zaręczyły się z kimś innym. Gdy się poznał z tobą, przysięgał mi, że dotychczas ani razu nie kochał prawdziwie, że tamto wszystko było tylko dziecięcą mrzonką. Przypuszczam, że nie powinno cię to martwić.
Ania istotnie postanowiła się uspokoić. W duszy jej ulga staczała walkę z ubolewaniem. Robert powiedział jej przecież, że była jedyną kobietą, którą kochał prawdziwie. Prawdopodobnie mówił szczerze, ale teraz była już prawie pewna, że zapomni o tem wszystkiem i weźmie się nadal do zdobywania serc kobiecych. W każdym razie ten jeden epizod