Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pochodziły ze zwykłego sadu i nie były hodowane ludzką ręką.
— Nawet legendarne jabłko z rajskiego drzewa nie mogło mieć lepszego smaku, — zauważyła Ania w pewnej chwili. — Ale pora już wracać do domu. Za chwilę księżyc ukaże się nad lasem. Jaka szkoda, że nie możemy ujrzeć dokładnie przeobrażenia dnia w ciemną noc. Niestety chwila ta rzadko kiedy daje się uchwycić wzrokiem.
— Wróćmy do domu Aleją Zakochanych. Czy i teraz jesteś jeszcze tak zniechęcona, jak przed godziną, Aniu?
— Ale skądże? Te jabłka były, niby niebieska manna dla mojej zgłodniałej duszy. Czuję, że bardzo prędko pokocham Redmond i świetnie przepędzę te cztery długie lata.
— A co po tych czterech latach?
— Znajdzie się nowy jakiś cel, — odparła Ania wesoło. — Dzisiaj trudno przewidzieć. Zresztą lepiej nie wiedzieć, co przyszłość przyniesie.
Aleja Zakochanych była tego wieczora jeszcze ładniejsza i bardziej tajemnicza w jasnej poświacie księżycowych promieni. Ania i Gilbert postępowali w milczeniu, lękając się rozmową zakłócić tajemniczą upojną ciszę.
— Gdyby Gilbert był zawsze taki, jak dzisiaj wieczorem, jakżeby było miło przebywać w jego towarzystwie, — myślała Ania.
Gilbert tymczasem spoglądał za nią, gdy wchodziła już do domu. W lekkiej swej sukience, powiewającej na wietrze, przypominała mu wysoki kwiat białej lilji.