Przejdź do zawartości

Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nic nie szkodzi. Dzięki Bogu czyste powietrze i radość życia otrzymuje się jeszcze darmo, — dorzuciła ciotka Jakóbina.
— Śmiać się też można bez pieniędzy, — wtrąciła Ania. — Dotychczas na śmiech niema jeszcze cennika, i całe szczęście, bo za chwilę będziecie się musiały śmiać. Chciałam wam przeczytać list, który otrzymałam od Tadzia. Poprawiła się jakoś ostatnio jego ortografja, chociaż zupełnie jeszcze jej nie opanował. Mój pupilek posiada jednak niezwykły talent do pisania ciekawych listów. Posłuchajcie, a uśmiejecie się.
— Kochana Aniu, — pisał Tadzio, — Biorę piuro, ażeby ci donieść, że wszyscy jesteśmy zdrowi, czego i tobie życzymy. Dzisiaj pada trochę śnieg, a Maryla mówi, że to stara Pani Zima w niebie wytrząsa pierzynę. Czy Pani Zima jest żoną Pana Boga? Muszę to wiedzieć Aniu.
— Pani Linde była naprawdę chora, ale teraz już się czuje lepiej. W zeszłym tygodniu spadła ze schodów do piwnicy. Spadając, zatrzymała się o deskę, na której stoją garnki, ale deska nie wytrzymała jej ciężaru i upadła na nią. Maryla sądziła, że to trzęsienie ziemi. Jeden garnek uderzył panią Linde w żebro. Zaraz posłaliśmy po doktora i doktór zapisał jej lekarstwo do smarowania, ale pani Linde nie zrozumiała widocznie, co mówił, bo całe lekarstwo wypiła. Lekarz potem mówił, że chyba cudem nie umarła. Pani Linde zawsze ma szczęście, bo nietylko nie umarła, ale i wyleczyła sobie żebro. Puźniej powiedziała, że doktorzy nie mają o niczem pojęcia. Tylko jeden garnek się zbił, więc