Przejdź do zawartości

Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O, to bardzo staroświecka robota, — tłumaczyła robiąc pończochę i wywijając drutami z zawrotną szybkością. — Ale ja także należę już do staroświeckich ludzi. Noszę staroświeckie suknie i mam staroświeckie poglądy. Coprawda trudno się przyzwyczaić w moim wieku do czegoś nowego. Naprzykład zdaję sobie sprawę, że nowe trzewiki są ładniejsze, ale zawsze wolę stare bo wydają mi się o wiele wygodniejsze. Sama jestem za stara na to, aby zbyt często zmieniać obuwie i poglądy. Jestem pewna, że lękacie się zbyt surowej mojej opieki, lecz ja absolutnie nie noszę się z tym zamiarem. Uważam, że jesteście już dość dorosłe, aby odpowiadać za własne czyny.
— Ale co będzie z temi kotami? — jęknęła Stella, drżąc na samą myśl o tem.
Trzeba zaznaczyć, że ciotka Jakóbina oprócz kota Sabiny przywiozła jeszcze Zyzia, który jak wyjaśniła, był własnością jednej z jej przyjaciółek, która obecnie musiała się przenieść do Vancouver.
— Nie mogła przecież Zyzia z sobą zabierać, więc prosiła, żebym ja się nim zaopiekowała. Nie miałam sumienia odmówić. Zresztą Zyzio jest bardzo piękny, bo ma niezwykle lśniącą sierść i to w rozmaitych kolorach.
Ciotka Jakóbina miała słuszność, bo Zyzio, jak złośliwie utrzymywała Stella, tworzył barwną pstrokaciznę. Trudno było powiedzieć jakiego właściwie był koloru. Nogi miał białe z czarnemi łatami, grzbiet szary z dużą, żółtą łatą po jednej stronie i z czarną łatą po drugiej. Ogon żółty, a na końcu szary, jedno ucho czarne, a drugie żółte. Czarna