Przejdź do zawartości

Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chwili i nie mam zamiaru iść do kościoła. Wolę pobawić się z Cottonami. Oni dzisiaj na pewno nie przyjdą do kościoła, bo matki niema w domu, więc nikt i tak nie będzie o tem wiedział. Pójdziesz ze mną, Tolu?
— Ani mi się śni! — zaprotestowała Tola.
— Właśnie, że pójdziesz, — rzekł Tadzio, — bo jak nie, to powiem Maryli, że w poniedziałek w szkole Franek Bell cię pocałował.
— Cóż mogłam na to poradzić? Uczynił to przecież znienacka! — zawołała płaczliwie Tola, rumieniąc się ze wstydu.
— Nawet nie broniłaś się i byłaś w doskonałym humorze, — szydził Tadzio. — Zobaczysz, że powiem, jak nie pójdziesz. Chodźmy tędy, to będzie najkrótsza droga.
— Ja się boję krów, a tam się pasą na łące, — usiłowała Tola w jakiśkolwiek sposób się wykręcić.
— Też masz się czego bać, — zaśmiał się Tadzio. — Te krowy są młodsze od ciebie.
— Ale o wiele większe, — wyszeptała dziewczynka.
— Krzywdy ci nie zrobią. No, chodź! Świetna historja! Jak dorosnę, nie będę wcale chodził do kościoła. W niebie sam sobie dam radę.
— Po śmierci pójdziesz gdzieindziej, jak za życia nie umiesz święcić dnia odpoczynku, — szepnęła Tola, idąc niechętnie za bratem.
Tadzio nie bał się piekła, bo przecież było ono bardzo daleko, a łowienie ryb z dziećmi Cotton‘ów było prawie tuż przy nim. Tola szła wolno, ciągle się oglądając i to właśnie najbardziej irytowało Tadzia. „Po-