Przejdź do zawartości

Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Janosik król Tatr.pdf/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zgoła na bliskie oko jadący widzieli i nieraz konie spłoszone za uzdy łapać trzeba było. Wilki się ukazywały, ale je strzałami z pistoletów odganiano.
Zdawały się też znać mores przed ludźmi, co sobie biskup bliskością bandy Janosika, która pewnie nie żartowała z nimi, tłumaczył.
Niedźwiedzich śladów też moc wielką spotykali, ale te ślady na dawno nie kurzącym śniegu zastegłe były i uważali, że niedźwiedzie już spać pod wykrotami dawno musiały.
Godziny całe jechali już i już popołudnie nadeszło, biskup się uspakajał w duszy, że przecie takie pół mili i pięciu krakowskim milom wyrówna.
Wtem chłop mu zastąpił wysoki, barczysty, a śmigły, a za nim trzech innych, zbrojni wszyscy w ciupagi, noże pistolety i rusznice.
Ścierpł biskup, choć poto, aby się ze zbójami zobaczyć, jechał.
— A kaj to jadom? — zapytał wysoki chłop, przystępując zbliska.
Cóż za surowy widok! Włosy po ramiona, twarz od mrozów i wichrów zapiekła, dymem i żarem ognisk ogorzała, czapka na nim barankiem obszyta, z uszami, z suknianem granatowem dnem, z kutasem czerwonym u góry, ze złotemi czterema galonami na sukno dna w gwiazdę od kutasa naszytemi, kożuch rozchylony, krótki, a pod tem widno pas klamrzysty — portki w kapcach z sukna białego do kostek, a powyżej ponad nie prześliczne granatowo i czerwono wyszywane z białego sukna również „pończochy“ się wydobywały. Rękawice też białe, o jednym palcu, wielkim kunsztem z wełny białej, czerwonej i granatowej plecione.
Wszystko to jasno, choć las był, od śniegu odbijało i biskupowi w oczy wpadło.