Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Moja pierwsza wycieczka krajoznawcza.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Drżący głos chłopca umilkł. Panienki idą z głowami spuszczonemi. Żadna się nie odzywa. Echo pieśni gra w duszach, budząc myśli podniebne, wzniosłe, silne, wspaniałe roztacza horyzonty.
Wieczór zapadł, gdy doczekaliśmy się pociągu, który miał nas powieść w dalszą drogę. Oto rozkosze podróży koleją! Nawet przelotnie trudno coś zobaczyć, bowiem robi się ciemno. Nikt też nie patrzy, oprócz mnie; jedni gawędzą, inni do snu się gotują: poduszki, jaśki, pledy, na dobre już w robocie. Kto wszakże liczy na względną choć wygodę, grubo się omyli: sześć miejsc, a dziesięć osób, z których ośm tuszy przyzwoitej.
Sąsiadka moja, posłanie sobie urządziła. Wzrok ma tryumfujący, jak gdyby wygrała na loterji. Wzrok ten zdaje się mówić:
— Wszystko mi tam jedno, bylem ja miała dobrze.
„Urządzona“ z błogim wyrazem pulchnego oblicza, sięga do tobołków, chrupie coś, zapija, wreszcie układa się i drzemie, co też robią i inni.
Cudną jest cisza nocy letniej. Mimo stuku i huku, czuję ją, widzę, wchłaniam pełnemi piersiami. Księżyc wypłynął na niebo, gdzie okiem sięgnąć, ani śladu życia; krwiożercza walka o byt ukryła swe pazury. W konturach fabryk jeno czai się, do skoku gotowa, nie