Strona:Karolina Szaniawska - Dobrodziej mimo woli.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdy drzwi otworzył, mignęły białe delikatne ręce, luźny szlafroczek, fartuch i złoto-płowa główka; Hulaj wybiegł w podskokach i o mało nie przewrócił drobnej osóbki, przytulonej do poręczy schodów, napaścią jego wszakże nic a nic nie wylękłej. Zdawała się owszem rada czułemu powitaniu: zachęcała psa do figlów, a gdy twarzyczkę jej polizał, wybuchnęła pełną gamą srebrzystego śmiechu.
Pan Włodzłmierz stał we drzwiach, zapatrzony w dziecko. Śmiech małej podziałał na jego apatję niby ożywczy strumień zimnej wody. Rozchmurzył się zupełnie.
Po chwili wszyscy troje weszli do mieszkania.
Mały gość kroczył naprzód; za nim Hulaj, na szarym końcu gospodarz lokalu. Gościem była dziewuszka pięcioletnia, wesoła, śmiała, ruchliwa, bajecznie wygadana i ładniutka. Wszedłszy, potrząsnęła grzywą jasnych włosów i zabawnie się skrzywiła.
— A u nas okna otwarte i — rzekła tonem wyższości.
— A i u nas może być to samo — odparł pan Włodzimierz — łącząc czyn ze słowami.
— A co? teraz dobrze? — dodał po chwili, gdy ochłodziło się w pokoju.
— A dobrze.
— A więc siądź! — pogadamy.
Dziewczynka wdrapała się na fotel, wciąż papląc z nieodzownem a na początku każdego frazesu, co i pan Włodzimierz naśladował. Zaledwie usiadłszy, zsunęła się na ziemię, przeszła parę razy tu i tam, znowu siadła, wciąż rozmawiając to z psem, to sama z sobą, to rzucając Ziarneckiemu śliczny uśmiech lub pytanie, na które miała odpowiedź gotową.