Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Chajjal.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niedługo już czekałem; nadeszła chwila decydująca. Usłyszałem szmer pod drzwiami, wiodącemi do pokoju Murada; otworzono je i duch wszedł do mnie. Odwrócił się najpierw i przy jasnem świetle ujrzałem w jego ręku jakiś cienki śpiczasty przedmiot, który wetknął we wspomniane dziurki, ażeby zasunąć rygiel. Musiał być bardzo pewny siebie, skoro nie uważał za odpowiednie rozejrzeć się najpierw po mojem mieszkaniu. Przymknąłem powieki, symulując, że śpię twardo, mimo to jednak wszystko dobrze widziałem. Oddychałem przytem spokojnie, starając się, żeby pierś moja podnosiła się lekko, ale widocznie.
Do głębi duszy wstydziłem się za Murada Nassyra i nawet gniewałem na niego. Ten duch nie wyglądał wcale jak zły upiór. Ubrany był w długi biały burnus z kapturem, nasuniętym na głowę, a twarz miał przysłoniętą jasną chustą z otworami na oczy. Toż to nie strach, lecz człowiek, z postaci podobny do Abd el Baraka.
Na dziedzińcu zmieniło się wycie