Przejdź do zawartości

Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mienna od naszej droga, droga w niepoznawalne, którą żaden z nas nie kroczył dotąd? Czyż udamy się może kiedyś w tę drogę... nienazwaną przez nikogo jeszcze?
Brama pomyślał i rzekł do siebie:
— Wchłonę tedy napowrót i złożę na łonie nocy całą ową światłość, którą rozlałem po wszechświecie, a twory wszelakie przywrócę ponownie do niebytu. Potem całą światłość wszechświata skupię w jeden jedyny promień i skieruję go na tę istotę, by ją uratować i wcielić do mego świata.
Stutysięczny Brama wchłonął, jako rzekł, całą światłość i złożył ją na łonie nocy, a wszystkie twory spoczęły w niebycie. Potem skupił całą światłość swoją w jeden promień i skierował go na Kamanitę.
— Teraz rozbłyśnie najświetniejsza gwiazda mego świata! — pomyślał.
Uczyniwszy co zamierzał, wchłonął Brama z powrotem ów promień, który starczył na rozpalenie stu tysięcy gwiazd i rozpostarł światłość po przestrzeni, przyglądając jej się z uwagą.
W miejscu, gdzie, jak sądził, rozbłysnąć miała najświetniejsza gwiazda, dojrzał jednak jeno dogasającą, czerwoną iskierkę.
W bezkreśnych rozłogach przestrzeni rozbłyskiwały nieprzeliczone światy, radując się z nowego dnia Bramy, a pielgrzym Kamanita zgasł onej chwili odrodzenia powszechnego, jak gaśnie lampa, zużywszy ostatnią kroplę oliwy.

KONIEC