Przejdź do zawartości

Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pokłoniłam się z wielką czcią, a mistrz spojrzał na mnie wzrokiem, który mnie nawskroś przeniknął i prześwietlił.
— Tobie, Vasitthi — powiedział — daję tutaj oto, na progu onej rozpadającej się świątyni małżonka szesnastu tysięcy i stu dziewic, na pamiątkę po mnie i dla przemyślenia pod zielonym dachem onego lasu sinsapowego, którego liść jeden nosisz na sercu, okrytem cieniem smutku, następującą sentencję: Wszędzie gdzie rodzi się miłość, powstałe cierpienie.
— Tylko tyle? — spytałam nierozsądnie.
— Tylko tyle, — odrzekł — i dość ci tego!
— Czy wolno mi będzie, skoro przemyślę już dobrze ową sentencję i całą treść jej zrozumiem, czy wolno mi będzie przybyć do ciebie i prosić o nową sentencję?
— Wolno ci będzie, Vasitthi, — powiedział mistrz — o ile odczujesz jeszcze potrzebę pytać o coś męża bożego.
— Jakżebym nie miała odczuwać potrzeby? — zdziwiłam się — Jesteś wszakże, mistrzu, jedynem dobrem i ucieczką naszą!
— Szukaj w sobie samej ucieczki, Vasitthi, uciekając się do nauki.
— Tak uczynię! Lecz tyś, o panie, jest samą krynicą uczniów twoich, tyś jest nauką żywą! Przybędę tedy, gdyż rzekłeś: wolno ci będzie!
— Przybądź tedy, o ile droga cię nie odstraszy.
— Niema tak złej i dalekiej drogi!
— Długa to zaiste droga, Vasitthi, dłuższa i dalsza, niż sądzisz, dalsza niż ją zdolny umysł ludzki wymarzyć, mierzący przestrzeń bezkreśną.
— Chociażby wiodła poprzez tysiąc wcieleń i tysiąc — światów, nie znużę się.