Przejdź do zawartości

Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobrze, że znamy już drogę! — radowała się Vasitthi. — Wszak nie lękasz się, mój jedyny?
— Jakże mógłbym się lękać? — odparł. — Lećmy tam co prędzej!
Zerwali się jak para ptaków z gniazd polatujących ku prądowi wichru i znikli w oddali. Wszystkie postacie patrzyły za nimi zdumione, iż istnieje tu jeszcze ktoś mający siłę i odwagę do odlotu.
Uniósłszy się w górę, spostrzegli, że pod nimi trąba powietrzna zmiotła wszystko i rozwiała kędyś dusze tak, że starczy byt Sukhavati skończył się skonem ostatecznym.
Rychło dopadli palmowego lasu, przelecieli go i ujrzeli przed sobą srebrzystą taflę gwieździstej rzeki, ścielącą się aż do granic ciemno-granatowego horyzontu.
Popłynęli nad falą i natychmiast porwał ich mocarny prąd powietrza, unosząc z sobą, jak burza pyłki unosi. Zawrotna chyżość lotu, przeraźny huk toczących się światów i tętnienie jakichś śródgwiezdnych dzwonów pozbawiły ich zmysłów...