Przejdź do zawartości

Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie byłam tutaj od czasu rozłąki z tobą. Gdym się znalazła na znanem miejscu i to w tem samem co przedtem towarzystwie, ogarnęła mnie taka fala wspomnień, że doznałam zawrotu głowy. Wspomnienia owe czekały tu na mnie nienaruszone, a nawet tak zgęstniałe i skoncentrowane, że działały jak trucizna. Miłość zbudziła się tak silna, że zastąpiła mi drogę i poczęła wyrzucać, iż to co czynię jest odstępstwem i zdradą ukochanego. Nie przybyłam oddychać tem co minęło i marzyć, ale szukałam spokoju i zapomnienia. Czyż bowiem wyrzeczenie się miłości nie jest zdradą i wiarołomstwem?
Pod wrażeniem tych wątpliwości przystanęłam ku wielkiemu niezadowoleniu Medini, która widząc, jak inni nas wyprzedzają, tupała z niecierpliwości nogami.
Wnętrze lasu oświetlone skośnemi promieniami słońca, przepojone było słodkim poszumem liści. Ludzie, znalazłszy się tu, milkli i rozglądali się z trwożnem jakby zaciekawieniem. Pod drzewami siedzieli asceci w żółtych płaszczach, zatopieni w kontemplacji. Raz po raz wstawał któryś z nich i, nie oglądając się, kroczył w kierunku dokąd zdążali wszyscy. Wszystko to miało tak podniosły i dostojny charakter, taka panowała pewność, iż dzieją się tu rzeczy nieznane, a święte, niepodległe żadnej z ziemskich potęg, że miłość nawet musiała utracić swe całe, boskie prawo na korzyść rzeczy wyższych.
Szłam dalej pewnym krokiem a w uszach, niby dzwony świątynne brzmiały mi słowa Angulimali, powtórzone za mistrzem, o tem mówiące, że całe pokolenia ludzkie żyją, nie mogąc doczekać się Budy, zaś współcześni mu w małej jeno liczbie doznają szczęścia słuchania i rozumienia nauki. Czułam się błogosławioną,