Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ukazały się w okolicy, tuż pod Kosambi groźne bandy zbójeckie, a wieść niesie, iż przywódcą największej z nich jest słynny rozbójnik Angulimala. Ludzie twierdzą z niesłychaną bezczelnością, że schwytany przeze mnie półtora roku temu Angulimala uciekł z więzienia, ja zaś zatknąłem na bramie miasta głowę fałszywą, podobną do jego głowy. Jest to oczywiście śmieszna bajka. Niestety, nowy przywódca bandy nie ustępuje wcale tamtemu łotrowi w zuchwałości, a to, że podszywa się pod jego imię, świadczy, iż zamierza popisać się jakimś świetnym czynem. Muszę być tedy niezwykle ostrożny.
Na małym, wykładanym kosztowną mozajką stoliku leżała jedwabna chustka. Wziął ją i otarł czoło, mówiąc, że mimo wczesnej pory dzień jest nader upalny. Wiedziałam, że strach przed Angulimalą sprowadza mu pot na czoło, ale, miast litości, uczułam dlań jeno pogardę. Nie był zgoła bohaterem i przypadek jeno dał mu w rękę Angulimalę, a olbrzym ten wydał mi się w tej chwili podobnym do straszliwego Bimy z Mahabaraty, przy boku którego ty, mój drogi Kamanito, walczyłeś na równiach Kurukczetry.
— Nie mogę, — ciągnął dalej Satagira — nie mogę iść do wiosek owych na czele wielkich wojsk i radbym wziąć z sobą trzydziestu jeno jezdnych. Tembardziej mi jest atoli potrzebna chytrość, a nawet jąć się muszę podstępu i wybiegów. O tem właśnie mówiłem z wiernym mym Panduką, który mi podał doskonały plan. Wyłożę ci go, abyś nie niepokoiła się o mnie zbytnio w ciągu dni najbliższych.
Wyrzekłam kilka niezrozumiałych słów, mających być podzięką za względy, a Satagira mówił dalej: